Greenday

Naczelni rockowi krytycy politycznej Greenday sytuacji Stanów Zjednoczonych wydali nowy album. Równie krytykancki, co poprzedni. „American Idiot” był jednym wielkim antybushowskim hymnem, sprzedał się w 12. milionów razy, jego single bardzo długo nie schodziły z list przebojów, a ostatni z nich, „Wake me up when september ends” dorobił się legendy o chłopcu w śpiączce, który po przebudzeniu twierdził, że ta ballada go przebudziła. Proste rozcieńczenie takiego materiału byłoby za proste.Tym razem trio z Kalifornii bierze na celownik już nie tylko byłego prezydenta USA, ale to, co po sobie zostawił – zrezygnowaną amerykańską społeczność – i następstwa tegoż. Ślepa wiara w puste hasła, blaknące wartości moralne, marazm, apatia, ogólna niechęć. Czyli ponownie mamy do czynienia z przekazem pt. „jest źle”, ale bardziej rozległym. Nie ma co ukrywać – bezpośrednie porównywania do „American Idiot” są nieuniknione. Na to trio patrzy się już tylko przez pryzmat poprzedniego albumu, stali się jego zakładnikami i nawet nie próbują tego zmienić. W dalszym ciągu frontman Billy Joe Armstrong opowiada o złych sytuacjach posiłkując się tym razem dwojgiem fikcyjnych bohaterów z okładki krążka. Co się zmieniło, to zdecydowanie rockowy pazur – o wiele ostrzejszy niż poprzednio, bliżej mu do macierzystego dla grupy punk rocka niż pop-rocka, choć balladowy dryg z fortepianem w roli głównej pozostał.